PEWNEGO RAZU W HOLLYWOOD - RECENZJA
Dnia 30 września 2019r. wraz z przyjaciółmi miałam przyjemność obejrzeć najnowszą produkcję fenomenalnego reżysera Quentina Tarantino „Pewnego razu w... Hollywood”. Tarantino, obsesyjnie fascynujący się kinem, rozgrzewał serca i umysły widzów od czasu pierwszych informacji z planu zdjęciowego „Pewnego razu w... Hollywood“. O pracy z jednym z najlepszych reżyserów wielokrotnie opowiadał polski aktor Rafał Zawierucha. Tarantino dotrzymał słowa. Zapewniam, że seans jego nowego dzieła dostarcza wielu skrajnych emocji. Najbardziej oczekiwany film festiwalu w Cannes przenosi nas do 1969 roku na słoneczne wzgórza Los Angeles. Główny bohater, aktor telewizyjny znany z roli w westernowym serialu Bounty Law Rick Dalton (Leonardo DiCaprio), chce rozpocząć karierę w filmie. Od lat współpracuje z kaskaderem i dublerem Cliffem Boothem (Brad Pitt), który ze względu na brak propozycji zawodowych staje się jego kierowcą. Mężczyźni tworzą zgrany duet przyjaciół. DiCaprio bezbłędnie wciela się w rolę gwiazdy przechodzącej kryzys – wątpiąc w swoje umiejętności, zaczyna pić. Brad Pitt gra faceta z przeszłością – oskarżono go o zabicie żony, jednak niezwykle łagodnie traktuje ukochanego psa. Kumple wspierają się w trudnych sytuacjach – gdy zasmucony Rick dowiaduje się od agenta Marvina Schwarzsa (Al Pacino), że powinien skończyć z wizerunkiem złego faceta, czy w momencie, kiedy Cliff poznaje tajemniczą dziewczynę o imieniu Pussycat (Margaret Qualley) i spotyka się z gangiem hippisów. Reżyser żongluje wieloma wątkami spowalniającymi tempo filmu m.in. w skromnych scenkach z domu Cliffa czy rozmowach Ricka na planie telewizyjnego westernu. W międzyczasie reżyser potrafi zaskoczyć dynamicznymi sekwencjami w kryjówce gangu Mansona. Nie bardzo wiemy, w jakim kierunku zmierza akcja filmu, ale porywa nas zrekonstruowany świat końca lat 60. Zdumiewa fantazyjne odtworzenie realiów epoki hippisów, dobrze dobrane nostalgiczne piosenki (Neil Diamond czy duet Simon i Garfunkel), wplecione w fabułę fragmenty spaghetti westernów i odwołania do kina Jeana-Pierre'a Melville’a. Energia bije z ekranu, szczególnie w finalnej, będącej petardą, sekwencji „Pewnego razu w... Hollywood”. To właśnie końcowy twist, jedna z ulubionych technik narracyjnych Tarantino, stanie się znakiem rozpoznawczym filmu.
Komentarze
Prześlij komentarz